Kawaii Tsundere wita!~

.......................................................................................................................................................................................................................................................................
Witam na moim blogu, Kawaii Tsundere!~ Zamieszczam na nim opowiadania własnego autorstwa, między innymi yuri oraz yaoi, dlatego osoby czujące obrzydzenie do takowych gatunków ładnie o opuszczenie strony.
Zapraszam do czytania, komentowania, udostępniania, konstruktywnej krytyki... bo nic nie cieszy bardziej jak wzrastająca liczba odwiedzin, prawda?
Przeczytałaś/eś, spodobało ci się co nieco? Zostaw komentarz, podziel się opinią.
Przeczytałaś/eś, ale do opowiadania masz jakieś zastrzeżenia? Skomentuj, ja nie gryzę. ///Rose.
.......................................................................................................................................................................................................................................................................


GATUNKI:
Fanfiction [Fikcja Fana]- opowiadanie, napisane na podstawie powstałej książki, filmu, serialu, itp. Wykorzystuje się w nim już raz stworzony świat, postacie, miejsca.
One Shot [Miniaturka, Jednostrzałówka]- jest to skrócona wersja opowiadania, która składa się z jednego rozdziału bądź jednej części.
Epic- bardzo długie opowiadanie.
Slash/Femmeslash- opowiadanie, w którym występują związki homoseksualne.
Yaoi- opowiadanie o miłości między mężczyznami.
Yuri- opowiadanie o miłości między kobietami.
Citrus- slash o podłożu romantycznym bądź seksualnym. Nie występują graficzne opisy seksu. Sceny erotyczne są przedstawione w sposób delikatny i subtelny.
Lemon- opowiadanie o treści erotycznej, przeznaczone dla osób powyżej 17 roku życia. Płeć bohaterów nie ma tu znaczenia.
Lime- nie całkiem Lemon, ale nie Citrus. Coś pomiędzy.
Smut- opowiadanie bardzo perwersyjne (zboczone).
Fluff- przesłodzone opowiadanie, w którym wszystko dobrze się kończy.
Erotica- opowiadanie ukazujące emocje i więzi między bohaterami, posiadające ciekawą fabułę. Seks nie jest w nim najważniejszy i sprowadza się do delikatnych opisów, niedopowiedzianych sytuacji.
Summary- streszczenie danego fanficka.
AU [Alternative Universe]- fanfiction, w którym autor zastanawia się nad pytaniem ''co by było, gdyby...'' Bohaterowie mogą zostać przeniesieni do innego świata lub ich świat może zostać zmieniony.
Angst- opowiadanie, które swoją fabułą może doprowadzić do małej depresji, ewentualnie do większego przygnębienia. Często zakończenie jest tragiczne dla głównego bohatera, choć nie zawsze.
Songfic- opowiadanie, które powstało na podstawie jakiejś piosenki, często jest przerywane zwrotkami owego utworu.
Crossover- fanfick, w którym można spotkać przemieszanie się dwóch różnych książek/filmów/seriali/anime/itp. w spójną całość, połączonych ze sobą w specyficzny sposób.
Drabble/Dribble/Droubble- krótki utwór literacki, który posiada dokładnie sto/pięćdziesiąt/dwieście słów. Celem jego pisania jest wyuczenie się zwięzłości.
Story Challenge- opowiadanie lub fanfick napisany na potrzeby pojedynku/wyzwania między dwoma autorami.
 .......................................................................................................................................................................................................................................................................

SPIS:
 Wybór- one shot yuri/ ''Powoli, ostrożnie schylam się nad aktualnie zdezorientowaną panną Mai, pozostawiam na jej pełnych ustach namiętny pocałunek. Nie obchodzi mnie teraz to, że obie mamy mężów, dzieci, dom. Ważna jest teraz tylko ta chwila, jej zwinne, delikatne palce, loki łaskoczące mnie w różane policzki oraz jej śmiech. Ciepły, serdeczny uśmiech kobiety naprawdę szczęśliwej. [...] -Wiesz, Mai? Jednak miałaś rację. Ja... Mam wybór. I zawsze go miałam.''
 https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiGWVZL4JiQIkdSIkGwwYHAg0uk-V6ZlJGD0laGaFEZnOax-83Pq8BTlZhg2Y9BN82RejCu7WkJhqanPdl_BNp667lj5i_WTNkVCnHiybTLVvn5TI4Y2rOUSQaTa23T63RNvULf8ujRjwTN/s1600/186688_ba74hr65qz13juxcdtp8ylskf9oivwmn0eg2.1.jpg
x [part I- *klik*]
x [part II- *klik*]

***

Serce z Lukru- one shot yaoi/ ''I znów szeroki uśmiech. Zaróżowione usta Hiroshiego-san bardzo rzadko układają się w grymas smutku, a on sam prawie nigdy się nie smuci. Jest jak najjaśniejsza gwiazda na nocnym nieboskłonie. [...] Leżeli. Mijały sekundy, minuty, godziny. Żaden z nich nie miał pojęcia o upływającym czasie, kropla po kropli przeciekającym przez palce –dla nich życie się już zatrzymało. Właściwie to… Właściwie to mogłoby nawet nie istnieć. To i tak byłoby bez znaczenia.''
x [part I- *klik*]
x [part II- *klik*]

***

Dance Macabre/ ''Strzeżcie się, powiadam, śmierci, co czarną postać przybrała i w imię Boga za grzechy ludzkie rozgrzeszała. Od matek dzieci, od bezbronnych dusze, nie dane nam będzie spocząć w spokoju gdy Czarna Zaraza przyjdzie, zaraz po niej brutalne żniwo, i zabierze. Od matek dzieci, od bezbronnych dusze. Strzeżcie się, powiadam i módlcie do Boga, Stwórcy jedynego a będzie wam dane. ''
x [part I- *klik*]
x [part II- *klik*]
x [part III- *klik*]

***


Kryptonim yaoi- one shot yaoi/  ''Ja tylko skorzystam z waszej propozycji- na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech. –I skopię dupsko Mustangowi. [...] Powolnym, chwiejnym krokiem podszedł do chłopca, jednym sprawnym ruchem dłoni przygarnął go w swoje ramiona i tak, jak ojciec cierpliwie wysłuchuje usprawiedliwień syna, tak on, Roy Mustang pokornie stał, czekając aż Ed przestanie płakać.''
 x [part I- *klik*]
x [part II- *klik*]
x [part III- *klik*]
x [part IV- *klik*]

***

Forbidden Love- epic, yaoi, yuri, platonic/ ''-Tak, oczywiście. Plaża, przystojni mężczyźni bez koszulek -przełykam ślinę ciężko.- Wiesz, to mnie kręci. -Czyżby? 
Dobrze wiem, że mi nie wierzy, obie wiemy. I chyba to przeważa szalę. [...] Siadamy powoli na podłodze; w ciszy możemy usłyszeć jedynie nasze oddechy- regularne i głębokie. -Uważam, że to naprawdę suave. -E, to chyba komplement. -cicho się śmieję.''

A pamiętasz gdy... Halloween

Cukierek albo psikus! ~~~

Nigdy nie przepadałem za tego typu świętem- jasne, urocze przebieranki, wspólne picie i te sprawy… jednak, zraziłem się do Hallowen bardzo, gdy rok temu Fuery oraz Breda upili mnie do nieprzytomności właśnie owego nieszczęsnego dnia. Nic więc dziwnego, że na wieść o wspólnym świętowaniu zareagowałem zrezygnowaniem i niechęcią, która po wkroczeniu Roya do akcji niemal natychmiast zamieniła się zaś w najczystsze przerażenie.
-Och, Stalowy, Stalowy… Na Twoim miejscu tak bym się nie sprzeciwiał. Chyba wiesz, jak dużo mogę zrobić w sprawie przepustki do biblioteki, prawda?
Pułkownik Mustang i ten jego dar przekonywania.
-Zobaczysz, będziemy się świetnie bawić! –wykrzyknął podekscytowany Al. Jego krwistoczerwona pelerynka łopotała na wietrze, a różnobarwne szlaczki wymalowane na zbroi kazały przypuszczać, że ktoś zakradł się po cichu do łóżka brata i poeksperymentował trochę z kolorami farb. Zresztą, sam nie wyglądałem lepiej- ze skórą całą pomalowaną na barwę zgniłej zieleni i ‘’zszyciami’’ w każdym możliwym miejscu czułem się jak prawdziwe zombie.
-Witamy w upiornym domuuu! –zawył Fuery witając nas przy drzwiach prowadzących do kwatery głównej. Przyodziany w poplamiony krwią lekarski kitel i maseczkę chirurgiczną wyglądał jakby dopiero co urwał się ze stołu operacyjnego- nie dziwcie się dlatego, że jak najszybciej chciałem urwać się z tej pseudo-imprezy.
Mijając kolejno Havoca w kaftanie bezpieczeństwa, rodzeństwo syjamskie- Ross i Brosha, Bredę z ogromnych rozmiarów wyszczerzoną dynią na głowie, Farmana- nietoperza oraz porucznik Hawkeye w seksownym stroju bohaterki kocicy dotarliśmy do jadalni, ozdobionej specjalnie na dzisiejszą uroczystość. Przy jednym z syto zastawionych stolików siedział wampirzy władca dzisiejszego przyjęcia- Roy Mustang we własnej osobie. Z drwiną wpatrywał się prosto na mnie, swoje zamiary ukrywając co jakiś czas upiciem łyka krwistoczerwonego ponczu lub nagłym zainteresowaniem się pieczonymi jabłkami leżącymi w misie.
Zapowiada się zajebiście ciekawy wieczór w towarzystwie pułkownika.
-Wszyscy już są! –wykrzyknął podekscytowany Armstrong starając się przekrzyczeć gwar niemniej podekscytowanych żołnierzy. Schodząc z ustawionego na środku podestu nieszczęśliwie zaplątał się w swoją jaskrawą pelerynkę Supermana i poleciał kilka metrów do przodu lądując zaledwie metr od moich stóp.
-Możemy zacząć… oczywiście od tunelu strachów! –dodał ociężale podnosząc się z podłogi, po czym nie zważając na dzikie wrzaski i protesty oddzielił mnie od Alphonsa; podniósł mnie z ziemi niczym wór kartofli i odstawił dopiero przed drzwiami prowadzącymi na korytarz. –Ty Edwardzie Elricu będziesz w pierwszej dwójce. –dodał pośpiesznie, zatrzasnął drzwi przed nosem pozostawiając sam na sam z otaczającą mnie zewsząd ciemnością.
-Jakaż to strata czasu. Mamy dojść jedynie na pierwsze piętro!
Ale czy aby na pewno sam na sam…?
-To chyba nie jest aż takie trudne. –zbyt znajomy głos już obok mnie fuknął z dezaprobatą. –No, chyba że boisz się zostać tu ze mną, Stalowy. To już całkiem inna sprawa. –w mroku błysnęły wampirze kły, a ja sam poczułem nieprzyjemne dreszcze ciągnące się aż po koniuszki palców. Mógłbym przysiąc, że w ciemności pułkownik oblizał usta- a może to tylko tunel strachów płatał mi figle?
-Miejmy to już za sobą. –odparłem udając niezwykłe znużenie. Odepchnąłem tekturowego ducha, który wesoło huśtał się na linie, a po spotkaniu z moją stalową ręką z łoskotem upadł kilka kroków dalej.
-Aż tak Ci śpieszno? –śmiech Mustanga, a może raczej jego obrzydliwy rechot zagłuszyło wycie, które, jak się później okazało, dochodzące z magnetofonu ukrytego pod ciemnym materiałem.
-Nie, mam po prostu dosyć tej farsy. –od niechcenia posłałem przeklęte ‘’grające pudło’’ w diabły aż rozleciało się na tysiąc drobnych części. Nagle czując, że coś łapie mnie kurczowo za zdrową rękę chciałem to jak najszybciej odepchnąć doszukując się w tym kolejnego podstępu ze strony tunelu strachów, nic więc dziwnego, że dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że owym ‘’czymś’’ okazała się ręka pułkownika, teraz jak gdyby nic przejeżdżająca po moich pośladkach.
-Musiałem złapać Cię za rękę. –białe ząbki wyszczerzyły się jeszcze bardziej. –bałem się.
-Ale czy TO było aby konieczne?! –z duszą na ramieniu przyśpieszyłem kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem rąk pułkownika. Niestety, mój bieg tylko zachęcił przeklętego Mustanga, który ciągle z uśmiechem dopadł mnie prędzej niż przypuszczałem, a następnie, uczepiając się mnie ze zdwojoną siłą i bez uprzedzenia przejechał wierzchem dłoni po moim podbrzuszu. Gdy dotarł niżej, do mojej męskości, przycisnął dłoń mocniej wywołując tym samym jęk zdumienia połączonego z wywołanym podnieceniem.
-P-pułkowniku! Co panu odpierdziela?! –opanowałem nieokrzesane reakcje organizmu na tyle by wrzasnąć co sił w płucach i odepchnąć się od Mustanga. Ten zaś, najwidoczniej jak najbardziej usatysfakcjonowany klepnął mnie na odchodne po tyłku, po czym, jak gdyby nic przeszedł koło mnie.
-Nic mi nie udowodnisz stalowy. –rzucił jeszcze w przejściu. –to tylko tunel strachów.
A co na to czekający towarzysze? Widząc mnie, ofiarę na skraju załamania nerwowego, z rozbieganym wzrokiem i zarumienionym obliczem odnieśli zapewne wrażenie, że po raz pierwszy tak bardzo się czegoś wystraszyłem. Z resztą, mieli w tym sporo racji… Wampiry budzą przecież przerażenie po dziś dzień.

Forbidden Love [part II]

[2.09/19:48- wtorek]
~Joey~
Biegnę z Sèbastienem w kierunku poddasza. To moje ulubione miejsce. Po lekcjach jest tu pusto, nikt tutaj nie przychodzi, oczywiście oprócz mnie. Drogę przepełniają nam nasze śmiechy, gdy próbujemy siebie wyprzedzić. Nagle docieramy pod drzwi,, do mojego tajemniczego ogrodu”. Ławki są równo ustawione, tablica jeszcze z dzisiejszym tematem: Przygotowanie przed rozpoczęciem roku szkolnego. Regulamin BHP. Nasza kochana panna Sophie nawet nie poruszyła tego tematu.
Widzę jak chłopak powoli wchodzi na strych i przygląda się każdej rzeczy ustawionej na pólkach ciągnących się na ścianie z oknem.
-To jest sala pani Anderson, uczy ona języka angielskiego oraz prowadzi kółko teatralne, a przy okazji jest wychowawcą jednego z najprzystojniejszych chłopaków w tej szkole- uśmiecham się zadziornie w stronę blondaska.
-Mówisz o tym garçon z twojej klasy… Jak on miał… McCrass? -chłopak próbuje powstrzymać uśmiech wyginający jego malinowe wargi.
-Pragnę Cię poinformować, mój drogi, że większość dziewczyn nie zwraca uwagi na tego goryla, lecz na pół Włocha z jego klasy, niejakiego Joey’a Cattaneo- mówię poważnym tonem, jednak, gdy widzę jego twarz, wybucham śmiechem.
Sèbastien po chwili dołącza się do mnie i oboje zanosimy się śmiechem. Po kilku minutach nasze śmiechy cichną, a ja ukradkiem spoglądam na młodszego chłopaka, który przygląda się kostiumom na manekinach.
-Chodź- ciągnę go za rękę, aby pokazać mu ,,moje” miejsce.
Młodzieniec cicho podąża za mną, wyraźnie zaskoczony powagą i uczuciem w moim głosie. Dochodzimy w ciemny kąt strychu, otaczają nas regały z książkami, o których nikt nie ma pojęcia, a są tutaj zapewne od kilkunastu lat. Prawda jest taka, że nasi woźni sprzątają na poddaszu tylko przestrzeń, w której znajduje się tablica oraz ławki, a także naszą małą szkolną biblioteczkę. Uczniowie też tu nie przychodzą, bo nie widzą sensu w łażeniu po klasie w czasie wolnym.
Siadamy powoli na podłodze w ciszy; możemy usłyszeć jedynie nasze oddechy-regularne i głębokie.
-Przychodzę tu w każdej wolnej chwili. Dostałem klucz od pani Anderson po tym, jak ujrzała mnie… Nie ważne. Po prostu od niej mam klucz. Najbardziej lubię tu przebywać w nocy bądź późnym wieczorem, gdy jedynym oświetleniem są gwiazdy oraz księżyc. Wtedy jest tu tak… magicznie. Wiem wtedy, gdzie jest moje miejsce. Wiem, że i może jestem sam, to i tak mam coś, na czym mi zależy i co jest sensem w moim życiu. Czytam książki z tych opuszczonych regałów, są tu rzadkie utwory, takie jak sonety Williama Shakespear’a, powieści Dickensa, oraz wiele wiele więcej romantycznych arcydzieł. Wiem, że to dziwne, że chłopak czyta takie dziewczyńskie bzdury, ale one mają głębszy sens. To nie tylko wyciskacze łez dla nastolatek w depresji, lecz utwory, nad którymi trzeba się uważnie zastanowić…
-Wcale nie jest to étrange- blondyn cicho szepcze patrząc mi w oczy.- Uważam, że to naprawdę suave.
-To chyba komplement- cicho się śmieję.
-Tak. Powiedziałem, że to… słodkie? Tak to się u Was mówi?
-Naprawdę uważasz, to za słodkie?
Chłopak niepewnie kiwa twierdząco głową. Przyglądam mu się chwilę, gdy zażenowany opuszcza powoli głowę. Na jego bladych polikach widocznie odznaczają się płonące żywą czerwienią rumieńce, dodające mu jeszcze słodszego uroku. Widzę jak delikatnie przygryza wewnętrzną stronę policzków.   Dłonie zaciska w pięści.
-Hej, petit, czym się tak denerwujesz?- mówię łagodnie patrząc się na jego twarz, ukrytą pod zasłoną białych włosów.
Chłopak powoli podnosi głowę, gdy słyszy to jedno słowo w moich ustach. Petit.
-Ty mówisz po francusku?- pyta cicho.
-Nie, ale robię postępy- puszczam w jego stronę oczko.
Sébastien delikatnie się uśmiecha, na co moje serce zaczyna galopować. Hej, hej, hej! Ja go znam dopiero od kilku dni! Jednak, gdy widzę go w pokoju po zajęciach czuję, że będzie dla mnie kimś ważniejszym. Hej! Ogarnij się, Cattaneo! To jest tylko twój podopieczny. W dodatku chłopak. No co do tego ostatniego-to chyba nie sprawia większego problemu. No, ale to nie zmienia faktu, że go prawie nie znam!
- Opowiedz mi o sobie - chłopak cicho szepcze, jakby czytał mi w myślach,  tym samym wyrywając mnie z przemyśleń.
- A co chcesz wiedzieć? - mówię delikatnym tonem
-Wszystko. Jak mamy mieszkać ze sobą w jednym chambre to coś o Tobie muszę wiedzieć- blondyn mówi coraz odważniej.
-Jestem Joey Cattaneo, moja matka jest Włoszką, a ojciec Walijczykiem.  Jednak z mamą rzadko się widuję. Wiesz, ona nazywa mnie Juan i to wtedy tak śmiesznie brzmi. Z tatą spotykam się częściej, ale też nie za często. Uważa on, że nauka jest najważniejsza, a takie częste spotkania mogą tylko mnie rozleniwić. Jestem jedynakiem, a moi rodzice nigdy nie wzięli ślubu.  Wiesz,  przygoda na jedną noc-wzdycham ciężko. -Kocham książki,  wtedy przenoszę się do innego świata.  Świata bez porażek,  zdrad i nieszczęścia. Wcielam się w bohaterów i mogę wtedy czuć to,  co oni czują. Nie mam zbytnio przyjaciół.  Nie ufam ludziom. Muszę to poczuć, że mogę zaufać drugiej osobie...
- Czy czujesz, że możesz mi zaufać? - Sébastien nieśmiało wypowiada te piękne słowa. Otwieram szeroko oczy w niedowierzaniu.
- Jesteś inny niż wszyscy, których znam. Jest w Tobie coś, co mnie do Ciebie przyciąga-na chwilę się zatrzymuję, aby przyjrzeć się reakcji młodszego chłopaka.  On wbija wzrok w podłogę i zabawnie bawi się pqlcami. -Może to ta Twoja nieśmiałość?  Albo ten uroczy akcent?  Sam nie wiem.  Pomimo tego,  że znam Cię niecałe 2 dni, to mam wrażenie, że mogę Ci zaufać-ostatnie słowa rozpływają się gdzieś w powietrzu.
Blondyn patrzy na mnie zaskoczony,  wargi ma rozchylone, a ciemne oczy wpatrują się w moje.
- A ty mi ufasz? -kładę się na podłodze i wygodnie wyciągam nogi.
- T-tak. Myślę, że tak. Jesteś jedyną osobą, która była dla mnie miła od mojego przyjazdu tutaj. Ty zaoferowałeś mi aide. Inni tylko patrzyli na mnie spode łba i cicho komentowali. Ogólnie staram się nie przejmować krytyką innych,  ale to boli-chłopak patrzy się w podłogę,  plecy ma zgarbione, a ręce obejmują nogi przyciśnięte do klatki piersiowej. -Mój frére zawsze mnie bronił i był przy mnie, nie pozwalając innym mnie skrzywdzić. Teraz jestem seul.
-Nie jesteś sam! Masz mnie-powoli podnoszę się do pozycji siedzącej i kładę dłoń na barku nastolatka. -To,  że nie ma przy Tobie brata nie znaczy,  że jesteś sam. Pamiętaj , że możesz mi wszystko powiedzieć.  Zaopiekuję sie Tobą-mruczę starając się rozweselić pierwszaka.
Czarnooki odwraca delikatnie głowę w moją stronę.
-Naprawdę robisz postępy-mówi cicho patrząc mi w oczy. 
-Ty też nie mówisz najgorzej po angielsku.  Pomijając ten Twój uroczy akcent-posyłam mu ciepły uśmiech, który chłopak natychmiast odwzajemnia.
Patrzę szybko na zegarek,  który wskazuje juz 20:38.
- Chodź-ponownie dzisiejszego dnia łapię Sébastiena za rękę i ciągnę go za sobą.
Stajemy przed dużym oknem wychodzącym na ogrody za szkołą.  Widzimy mały staw oświetlony blaskiem księżyca. Woda ma srebrnawą barwę,  a tafla idealnie odbija całe gwieździste niebo. Chłopak staje zaraz przy szybie, a ja tuż za nim.
-Beau -Sébastien cicho szepcze.
- Tak. Tu jest pięknie.  Już chyba wiesz czemu tak bardzo lubię to miejsce-mruczę mu prosto do ucha.
Blondyn sennie przytakuje głową i przykłada czoło do szkła.
-Twoja kolej-mówię.
Sébastien patrzy się na mnie z zamyślonym wyrazem twarzy.
- Teraz ty opowiedz mi o sobie .
Chłopak jeszcze chwilę stoi przy szybie i wyraźnie o czymś myśli. Po kilku sekundach odwraca się przodem do mnie i opiera się plecami o parapet.
- Jestem Sébastien Enzo Chatier. Mam brata Théo, który się mną opiekuje od kiedy skończyłem 6 lat.  Wtedy nasi rodzice zginęli w wypadku,  a grand-mère nie chciała nas. Théo miał wtedy zaledwie 16 lat. Mieszkaliśmy w starej opuszczonej kamienicy,  mój frére rzucił szkołę i zatrudnił się w małym sklepiku prowadzonym przez monsieur Pussin. Théo wracał codziennie z siniakami, nie jadł,  był bardzo chudy.  W końcu pewnego dnia police zamknęła sklepik, a monsieur Pussin już nigdy nie widziałem.  Uczyłem się przeciętnie. Nie mam się czym chwalić. Po powrocie ze szkoły zamykałem się w moim chambre na poddaszu i siedziałem tam do końca dnia.  Théo dostał pracę w paryskiej gazecie jako asystent redaktora,  ale szybko odkryli jego talent do pisania i go w końcu przenieśli. Do Londynu- ma twarzy chłopaka maluje się ból i niepewność,  ale próbuje to ukryć.  Dość nieporadnie.
- Współczuję...
- Nie mów tak. Nie musisz mi współczuć. La vie continue- mówi spokojnie nie przestając patrzeć mi w oczy.
-Ale to takie... okropne. To, co cię spotkało.
-Nie zawsze la vie musi być przyjemne i usłane różami.  Moje życie było usłane cierniami. Ale nic na to nie poradzę.
Patrzę na niego z troską i współczuciem. Tak młody chłopak doświadczył w życiu tak wiele bólu.  Chcę mu pomóc.
Nagle chłopak cicho ziewa i wyciąga się.
-Chyba juz czas spać.  Jutro są zajęcia- mówię cicho z uśmiechem na ustach.
Sébastien pochyla się do przodu i opiera swoją blond głowę na mojej piersi.
-Chyba tak-mruczy cichutko.
Na mojej twarzy pojawia się jeszcze większy uśmiech, a moja ręka zatapia się w jasnych kosmykach młodzieńca.  Delikatnie głaszczę jego głowę czochrając przy okazji jego miękkie jak jedwab włosy.
- Chodźmy już-szepczę mu na ucho.
Blondyn powoli podnosi głowę i mruży oczy. Kiwa głową i zamyka oczy.  Chichoczę cicho i całuję go w czubek głowy.
-Chodź śpiochu-łapię go za dłoń i kieruję się z nim w stronę schodów.
-Oui, Jo-mówi sennie, a moje serce bije 10 razy szybciej.  Jo. Moje imię brzmi cudownie w jego ustach.  Oui...

[02.09/21:08- wtorek]
~Lizzie~
Sophie zapomniała swojej torebki, a że wie doskonale że w każdej chwili może mnie bezczelnie wykorzystać to o przyniesienie jej na parking przed szkołą prosi właśnie mnie.
-Zamienię tylko słówko z Williamson, skarbie.
-Myślisz, że jest jeszcze w pracy? –stoimy na parkingu otaczającym placówkę z obydwu stron, w mroku lśnią zapalone światła u domowników w internacie, tworząc skrzydło lewe i prawe a na samym środku śpi ogromny, nieforemny budynek główny, który dosłownie przed sekundą opuściłyśmy.
-Ja to wiem. –cmoka w powietrzu na pożegnanie i kręci tyłkiem na odchodne, wywołując tym samym przeciągłe westchnięcie a zaraz po nim krótki, urywany śmiech.
-Przecież to jeszcze dziecko- nigdy nie widziałam tak niefrasobliwej, nierozsądnej ‘’dorosłej’’ kobiety. Ktokolwiek kto pozwolił jej gdziekolwiek nauczać nie był raczej do końca trzeźwy. Albo omamiony. –mruczę pod nosem, uśmiechając się do swoich chorych (nawiasem mówiąc) wyobrażeń. –Chociaż do niej przemawia chyba bardziej ta druga opcja.
Nie mam najmniejszej ochoty po raz drugi wchodzić do uśpionego w mroku liceum, jednak bardziej od tego lękam się o swoją cnotę, gdybym całkiem przypadkowo tej torebki jednak nie przyniosła –wiem przecież, jak trudno jest się jej opanować, nawet teraz. A może właśnie szczególnie teraz, gdy obie jesteśmy już pełnoletnie. Dlatego z kolejnym w przeciągu kilku minut westchnieniem otwieram skrzydło drewnianych drzwi- jedno w zupełności wystarczy bym zmieściła się i ja i moja szkolna torba wesoło dyndająca u ramienia. Wita mnie ogromny hol a gdy zadzieram głowę wyżej tak bardzo znany mi szyld: ‘’Welcome, students! Williamson Private School’’ Skręcam w lewo, na schody, mijam sale przyrodnicze –oglądając się, tak dla pewności oczywiście. Nigdy nie wiadomo czy pani Johnson lub profesor Pichwick nie chowają zmutowanych stworzeń w swojej wspólnej sali oznaczonej jakże trafnym numerem 169. –na pierwszym piętrze gabinet dyrektora –z którego, rzeczywiście, rozlegają się stłumione odgłosy rozmów, głuchych odgłosów. –sekretariat, skrzydło sportowe, sale matematyczne, calutki rząd artystycznych na drugim piętrze i wreszcie wąskie, kręte schodki prowadzące na trzecie piętro. Pum, pum, pum, baleriny z usztywnianą podeszwą stukają lekko o posadzkę. Pum, pum, pum, zatrzymuję się nagle, zdając sobie sprawę, że to nie ja wydaję ów odgłos ale ktoś przekręcający właśnie klucz w drzwiczkach na strychu. Ktoś. Nie ja.
Podchodzę jeszcze bliżej a w ciemności dostrzegam plecy, barki, tylko drobny skrawek czupryny postaci niknącej w środku, postaci, którą poznałabym chyba nawet po plecach. Poprawka, właśnie po samych plecach.
Joey. Ale co on tu robi?
Mijam drewniany, już spróchniały próg, wchodzę do środka ostrożnie, ale zjawy kolegi z klasy już nie ma, ani przy cieniach ławek, ani przy biurku Sophie, ozdobionego aktualnie przez wielki kształt torby.
Czyżby mi się przywidziało? Ale nie, nie możliwe… W takim razie, skąd ma komplet kluczy na górę? Skąd i po co?
I nagle już wiem, a wiedza ta powoduje, że w locie łapię za rączki torebki, zbiegam po schodach szybko, niemal na złamanie karku, trzecie piętro, ziuu, gabinet dyrektora, drugie piętro, pierwsze, sale przyrodnicze, parter, parking.
Sophie!
Łapiąc niespokojny, drżący oddech zatrzymuję się tuż przy nonszalancko opartej o swojego smarta kobiecie, pochylam się do przodu, uspokajam wnętrzności próbujące dostać się na zewnątrz.
-Już jesteś- coś szybko ci zeszło.
Nie odpowiadam. Wściekła rzucam w piegowatą twarz, najpierw torebką od Gucciego wypełnioną po brzegi tomiszczami zagranicznej poezji by następnie do lecącego przedmiotu dorzucić także i naręcze kluczy.
-Co ci jest?
-Nic. –cedzę przez zęby, odwracam się też na pięcie by Sophie nie zauważyła łez ciurkiem spływających po nie mniej drżącym niż reszta ciało podbródku.
Ale… Jak ona mogła? On, i… i mo-oja Sophie…?
-Oh, daj spokój!
Przyspieszam kroku by jak najszybciej zostawić za sobą aktualnie śmiejącą się kobietę.
-Też cię kocham, uparta panno Elizabeth.

[3.09/09:33- środa]
~Dylan~
Zamknięta na cztery spusty w Sali Muzycznej na trzecim piętrze czuję się jak u siebie w domu- sam na sam z nieruchomymi instrumentami każdej maści, począwszy na dętych, przez smyczkowe, a skończywszy na nim. Okazałym, pyszniącym się wielkością na samiutkim środku. Właśnie jego dotykam dzień w dzień głaszczę czarno białe klawisze, uciekam się do świata muzyki, harmonii, barwy, dźwięku. Za każdym razem gdy jest coś nie tak.
A takich razów jest tu raczej wiele.
Aktualnie ze wszystkich sił próbuję przejść przez ósmą stronę nokturnu es-moll –a uwierzcie, po stokroć wolę to niż… geografię, na której powinnam teraz siedzieć- ale to ‘’coś’’ nie pozwala dokończyć melancholijnego utworu, śmiejąc mi się prosto w twarz. Tym owym ‘’czymś’’ jest obraz Jego, który wpełza do mojego umysłu niepostrzeżenie, gdy tylko choć na chwilę zatracam się w Chopinowskim dorobku.
-Kuźwa mać. –uderzam głową o klawisze a po sali roznosi się donośne ‘’phrhrh’’. –Zamiast zastanawiać się jak mu to powiedzieć to zamykam się jak jakaś aspołeczna dziewucha.
Kocham go od roku, od roku tłumię w sobie to przejmujące uczucie. To boli, boli za każdym razem gdy widzę go w otoczeniu innych kobiet, gdy macha do nich, uśmiecha się do nich, je z nimi, rozmawia.
Próbowałam być bliżej, naprawdę, starałam się. Ale po prostu nie potrafię, nie jestem w stanie. Nie umiem. Najpierw starałam się być dla innych miła- oczywiście, próba odniosła odwroty efekt do zamierzonego. Biedny pan Collins. A właściwie nie. Nawet mi go nie żal. Potem starałam się być pomocna, zmieniałam wszystkie uciążliwe dla innych cechy charakteru by być choć odrobinę do niego podobna, by móc naturalnie z nim porozmawiać. Udało mi się to trzy, góra cztery razy. A za każdym z nich miałam wrażenie, że patrzy się na mnie jak na znajomą ze szkoły, uciążliwą, niepoprawną buntowniczkę. Błąd, on nawet się na mnie nie patrzył. Był gdzie indziej, nieobecny duchem.
A wtedy, po miesiącach rodzącej się depresji, ciemności i smutku, złapałam się ostatniej deski ratunku.
-Nawet nie pamiętam co takiego obiecałam tym dziewczynom, że przyjęły mnie do cheerlederek. Może piwo. A może wódkę. Nie wiem. –szepczę, delikatnie gładząc powyślizgane od nieustannego kontaktu z ludzkim potem klawisze. –Nie wiem też jak się zachować w rozmowie w cztery oczy. I co powiedzieć?
Wstaję, wysokie koturny stukają o drewniany podest gdy schodzę z niego lekko, przybliżając się do kontrabasów, wiolonczel i skrzypiec ustawionych w równiutkim rzędzie po lewej stronie sali. Obkręcam się wokół własnej osi raz i drugi, czarna, muślinowa spódnica kręci się razem ze mną.
Tu jest mój własny, mały świat. Nie, nie świat, światek. Świateczek.
I nikt mi go nie odbierze.
-Ekhem. ‘’Może mnie pan nie zna, ale ja pana kocham. Zaskoczony?’’ –śmieję się cicho, przejeżdżam opuszkiem palca wskazującego po zakurzonej powierzchni gryfu. –‘’Uh, co pan taki dzisiaj zmanierowany? Może wspólna kolacja w najdroższej restauracji? Nie, woli pan wypad do McDonalda? Nie ma sprawy.’’ –chwytam za pudło rezonansowe wiolonczeli po prawej, ciągnę w górę wraz ze smyczkiem i zaczynam grać początek skocznej, wesołej melodii… zaczynam, bo wychodzi z tego tylko jakiś kolejny rzewny wyciskacz łez. Z obrzydzeniem odrzucam więc przedmiot jak najdalej od mych rąk.
-Rzeczywiście, aspołeczna dziewucha. I w dodatku gada do instrumentów. Nie? –puszczam oczko w stronę leżącej wiolonczeli i przekrzywiam głowę lekko w bok, jakby wyczekując odpowiedzi. Ona jednak milczy, nie odpowiada.
Dziwne, gdyby było inaczej.

[5.09/12:24- piątek]
~Lizzie~
-Dlaczego tylko trója? –wściekła pochylam się nad biurkiem nauczyciela od angielskiego, nawet na niego nie patrząc. –Należało mi się więcej.
-Czyżby? –po wesołej odpowiedzi pani Anderson jej brwi podjeżdżają do góry.
Podpieram się pod boki w geście wzburzenia, oskarżycielsko wypinam się jeszcze bardziej.
-Kartkówka z J.R.Ackerley’a i Geville’a? Z  ostatnich lekcji? Z dwóch PIERWSZYCH lekcji w NOWYM semestrze?!
-Widziałam, że nie uważasz.
-Uh, może zgadnij czemu. –fukam.
-Jakoś Joey sobie poradził, właśnie sprawdzam jego pracę. Dlaczego ty…
To już przeważa szalę.
-A co ma do tego Joey, do jasnej cholery?! –pięścią walę o drewniany blat. –I skąd to ciągłe porównanie? Joey i ja?! CO ON MA DO TEGO?
Sophie krzyżuje drobne ręce na piersi, wpatrując się we mnie spod lekko przymrużonych powiek. Jest wyraźnie zdekoncentrowana i myśli chyba, że to tylko chwilowy zły humor.
Jakże daleka jest od prawdy.
-Martwię się tylko o twoją przyszłość, Lizzie. –zaczyna tym swoim cichym, powolnym głosem, co rozwściecza mnie tylko jeszcze bardziej.
-O moją? O moją przyszłość, taa? Zamartw się może o przyszłość Joey’a, skoro tak dużo o nim gadasz.
-Lizzie, co cię ugryzło? –kobieta wstaje, choć nawet wtedy jest dużo niższa ode mnie. Z jej ciała bije dziwna pewność siebie. A ja jakby tylko na to czekam. –Dlaczego tak dziwnie się zachowujesz?
Uśmiecham się krzywo, choć temu dziwnemu wykrzywieniu warg daleko od wesołej miny, wlepiam ostatnie, zawistne spojrzenie w milczącą, nadal chyba domagającą się odpowiedzi kobietę i staję w przejściu.
-Domyśl się dlaczego. –słodka odpowiedź zostaje wyparta przez głuchy odgłos zamykających się drzwi.
-Lizzie? Lizz?
Jak ja jej nienawidzę.
-Elizabeth! Elizabeth Willow Hill!

[8.09/20:05- poniedziałek]
~Dylan~
Czuję się strasznie nieswojo we wnętrzu męskiej części internatu, jakbym bez uprzedzenia wkroczyła w intymną, wydzieloną przestrzeń każdego z mężczyzn, na szczęście jeszcze nie zwracających na mnie uwagi. Mnąc rąbek wełnianego swetra w różnokolorowe, geometryczne wzory szukam pokoju numer 203 i, teraz już nie na szczęście, dosyć szybko go znajduję. Blednę i rumienię się na zmianę, a nogi trzęsą się dwa razy intensywniej.
Dziwię się, bo wokół Jego pokoiku zgromadził się już sporawy tłum i przez myśl na chwilę przechodzi mi, że to dlatego, że mam zamiar wyznać mu swoje uczucia- dopiero po chwili odsuwam od siebie ten idiotyczny tok myślenia.
Podchodzę jeszcze bliżej i dopiero wtedy dociera do mnie, z jakiej okazji zebrał się ten męski tłum.
-Idioto, idioto otwieraj! –długowłosa trzecioklasistka w okularach, bardzo wysoka i niemal tak samo piękna wali w drzwi rękoma i nogami, kopie i drze się na zmianę, a na dywanik w holu skapują wielkie krople łez. –Otwieraj! M-musisz wyjaśnić mi pewną sprawę! Co łączy cię z So… znaczy, z panią Anderson, no-no już, odpowiadaj! –na wydźwięk znanego nazwiska tłum reaguje pewną dozą zaciekawienia, ja natomiast przecieram oczy ze zdumienia docieram do drzwi numer 203 i dopiero teraz zbieram się na odwagę.
-Z panią Anderson? A nie czasami z Williamem Roberts’em, tym czwartoklasistą? –i nagle zdaję sobie sprawę, że naprzeciw nas stoi nie tłum gapiów, nie Joey, ale jakiś nieznajomy, opierający się o drzwi do pokoiku trenera.
Ten natomiast wpatruje się z niedowierzaniem najpierw na tegoroczną, zalaną łzami, maturzystkę a później na mnie.
W holu zalega uciążliwa cisza, cisza przed burzą aż wreszcie chłopak otwiera usta.
-Um… Bonjour?

Forbidden Love [part I]

Rozdział pierwszy.
[Rozpoczęcie roku- 1.09/10:00/- poniedziałek]
~Joey~
Gdzie mój krawat?! Gdzie lista nowych rekrutów do drużyny?! Jak zwykle w ostatniej chwili wszystko musi się pogubić. Za około 10 minut muszę być już na Sali Głównej a ja jeszcze nie zebrany…. Ehhhh. Biorę w garść moją marynarkę i wychodzę z pokoju. Kieruję się długim, słabo oświetlonym korytarzem na aulę. Przypatruję się nowym uczniom stojącym przed pokojami. Już wiem, że będą z nimi problemy. Skręcam w mniejszy i jeszcze ciemniejszy korytarzyk, znam ten budynek jak własną kieszeń, kieszeń docieram do małej kanciapy na auli.
-Dzień dobry, pani profesor- rzucam w stronę pani Johnson, nauczycielki chemii.
-Witaj, Joey. Dobrze, że jesteś. Pani Darcy się rozchorowała i ty będziesz musiał powitać nowych uczniów oraz rozpocząć galę.
-J-ja? Nie sądzę, abym się nadawał. Na pewno znajdzie się ktoś lepszy.
-Jo kochany, nie masz się czym martwić. Zastanawiałeś się kiedyś nad kandydaturą do samorządu? Chociaż i tak prawie wszystko ty załatwiasz, więc można uznać, że jesteś idealną osobą, żeby otworzyć galę.
-A-ale…
-Żadnego, ale, Jo! Proszę masz tu listę gości oraz przemówienie. Dasz radę- wręcza mi mały plik kartek, odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoiku.
Stoję na środku pokoju z lekko rozchylonymi wargami. Nawet początek roku dobrze się nie zaczął, a ja już mam pełno spraw na głowie. Muszę się nauczyć bycia bardziej asertywnym.

~Sébastien~
-Théo!
-Słucham, mon chéri?
-Widziałeś moją marynarkę?- krzyknąłem do mojego brata.
- W szafie!
Pomału udaję ciasnej i ciemnej garderoby, na pewno będzie tu więcej miejsca, gdy mnie już nie będzie. Stoję w progu i chwilę rozmyślam nad tym wszystkim.
-O czym tak myślisz, petit?- czuję jak silne ramiona brata oplatają moją klatkę.
-O tym, że już dzisiaj ta garderoba będzie bardziej pusta, że ten dom będzie bardziej pusty. Jak ty sobie poradzisz beze mnie,frère?
-Nie martw się. Zawsze będziesz mógł do mnie przyjeżdżać w weekendy i na święta. Zawsze będzie tu miejsce dla mojego petit Bastien- Théo cicho szepcze i całuje mnie w blady policzek.
-Dzięki Théo. Chodź za 20 minut jest gala, a jeszcze będzie trzeba poszukać mojego pokoju.
Brat chwyta moją torbę, ja biorę marynarkę, gaszę świtało i powoli wychodzimy z domu. Wsiadamy do auta i odjeżdżamy z miejsca mojego dotychczasowego zamieszkania. Teraz będę mieszkał w szkole z internatem. Nie mam tego za złe bratu, on też to przeżywa, że nie będzie miał przy sobie swojego petit frére, ale on zaczyna nową pracę i będzie nam obu ciężko w małej kawalerce. Ja przynajmniej będę miał swój mały kącik w internacie. Nie będę też sam. Podobno jakiś trzecioklasista ma się mną opiekować w ramach swojego projektu, ale pewnie się nie dogadamy, bo ja prawie nie umiem angielskiego.

~Joey~
Stoję na scenie i delikatnie odchylam kutynę. Na sali roi się od nowych uczniów, tych starszych oraz ich rodziców. Czuję jak moje ręce drżą, usta zaciskają się w wąską kreskę. Staram się ukryć moje zdenerwowanie, przecież nie raz występowałem publicznie, lecz teraz jest zupełnie inaczej. W moim gardle rośnie twarda gula niepozwalająca mi na wypowiedzenie choćby słowa.
-Hej Cattaneo!- słyszę jak męski głos z dali wypowiada moje nazwisko. Odwracam się powoi i widzę uśmiechniętego pana Lamberta, nauczyciela matematyki.
-Dzień dobry panie psorze.
-Chłopie coś ty taki zestresowany? Wyluzuj!- nauczyciel mocno klepie mnie w dolną część pleców i idzie dalej.
Stoję chwilę zażenowany, lecz po chwili słyszę jak głosy na sali cichną, a światła kierują się na środek sceny. Wszyscy dokładnie wiedzą, co teraz nastąpi. Rozpoczęcie gali. Moje ręce automatycznie podążają do spoconej twarzy. Przecieram wierzchem wolnej dłoni pot z czoła, poprawiam krawat i wygładzam marynarkę. Staję tuż przed mikrofonem i czekam aż kurtyna się podniesie.
-Witam drogie panie oraz drodzy panowie. Mam zaszczyt powitać Was na uroczystej gali otwarcia roku szkolnego 2010/2011 w Williamson Private School. Nazywam się Joey Cattaneo i uroczyście otwieram kolejny rok nauki- wśród gości słychać cichy chichot.- Teraz zapraszam panią dyrektor Williamson.
Na scenę wchodzi nasza dyrektorka i zaczyna paplać o wakacjach, o naszej szkole, bla, bla… Nagle na sali dostrzegam jasną blond czuprynkę. Przyglądam się chwilkę włosom zanim mogę zobaczyć właściciela tej czuprynki. Młody chłopak, na pewno pierwszak, o bladej cerze i hipnotyzujących czarnych oczach. Czuję jak suche stają się moje usta. Przyglądam się młodzieńcowi zanim on podniósł wzrok, a nasze spojrzenia się spotykają. Natychmiast spuszczam głowę, aby po sekundzie niepewnie znowu na niego spojrzeć. Na twarzy chłopaka maluje się nieśmiały uśmiech.
-Joey!- syczy pani Williamson.
-A teraz moi drodzy koledzy- cholera głos mi się załamuje i dosłownie czuję jak na moje poliki wypływa dorodny rumieniec.- Zapraszam Was na obejrzenie swoich apartamentów. Lista jest wywieszona na głównym korytarzy tuż przy gabinecie naszej kochanej panie dyrektor. Rok szkolny czas zacząć!- wykrzykuję żywo w stronę publiczności.
Cały tłum rusza w stronę wyjścia, więc ja też postanawiam to zrobić.
-Nie tak szybko młodzieńcze- zatrzymuje mnie głos pani Williamson. -Co to było, Joey?
-Po prostu zjadła mnie trema i no wie pani, jestem lekko zdenerwowany…
-Żeby to był ostatni raz. Teraz zmykaj i zajmij się dobrze swoim podopiecznym. Podobno ten chłopak nie mówi zbytnio po angielsku…
-Dam sobie radę proszę pani- rzucam wesoło.- Mogę już iść?
-Tak, leć już.
Wybiegam z sali i udaję się w stronę mojego pokoju. Przelotnie uśmiecham się do kilku pierwszaków i ich rodziców, trzeba chociaż sprawiać wrażenie normalnego, wyluzowanego i poukładanego nastolatka. Zatrzymuję się dosłownie jak wryty, gdy przed moim pokojem widzę ów blond czuprynkę z jakimś wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną.
-To tu, frére, to tu! Mam pokój z niejakim Joey’em Cattaneo… a to nie jest ten garçon, co prowadził galę?- cicho mówi czarnooki chłopak.
-Ekhem… Cześć- podaję rękę młodzieńcowi.- Tak ja jestem Joey, ale mów mi Jo. Widzę, że jesteśmy razem w pokoju.
-Oui! Jestem Sèbastien- chłopak mówi powoli z wyraźnie słyszalnym francuskim akcentem.-Przepraszam za mon accent, ale nie przepadałem za angielskim w szkole.

[2.09/9:20- wtorek]
~Sophie~
-Moi kochani trzecioroczniacy! –wyszczerzam się szeroko w stronę znudzonej klasy maturalnej, stoję na podwyższeniu wpatrując się w dwadzieścia osiem zmęczonych życiem (chociaż jest dopiero pierwszy dzień szkoły) par oczu. –Jako wasz stary wychowawca nie będę omawiała żadnego pokieranego systemu nauczania, bo wiem, że nie obchodzi was to w żadnym stopniu, tak samo jak z resztą mnie. –dodaję nadal z uśmiechem, wywołując cień przelotnego błysku w oczach mych podopiecznych. –Z drobnych ogłoszeń to tak… Pani Johnson przypomina o porządku w Sali chemicznej, jakiś woźny, a nasz kochany pan Collins o porządku i sprzątnięciu szafek w piwnicy, opiekun internatu o wpłacenie składek za nowy semestr, blablabla a, to chyba jest ważne… do 26 września musicie wpisać mi tytuł i opiekuna waszego tegorocznego projektu, do wyboru kilka kategorii: sport/naukowe/inne zainteresowania, zaznaczyć haczykiem –jakby kogoś to obchodziło- blablabla. Co jeszcze chcecie wiedzieć? –sapię siadając na biurku.
Rękę podniósł czarnowłosy McCrass, wiecznie zarośnięty, prawie że dwumetrowy goryl siedzący w pierwszym rzędzie.
-Hmmm?
-A czy w tym roku pokaże nam pani tyłek?
Cała sala rozbrzmiewa wybuchami niekontrolowanego śmiechu (dobrze, że jako jedyna usytuowana jest na strychu, stara dobra Williamson dostała by zawału gdyby ktoś w pierwszym dniu szkoły zaczął narzekać na klasę maturalną, wieczne utrapienie tego prywaciaka) i tylko zderzenie oprawionej w twardą okładkę książki –dobrze wiem do kogo należącej- z głową przerośniętego goryla przenika przez coraz to głośniejsze salwy rechotu.
-A czy kiedyś to obiecałam?
-No, kiedyś pani mówi…
-Pani profesor.
-Pani profesor co? –i jeszcze głośniejszy śmiech.
-‘’Pani profesor mówiła…’’
-No, pani psor mówiła, że jak zdamy maturę to pokaże. –kilka chłopięcych (poprawka: już męskich) głów kiwa ochoczo łepetynami.
Testosteron klasowy w normie, jak mniemam. Co za palant.
Podchodzę do McCrass’a powoli, nachylam się nad jego ławką i czochram długie włosy goryla.
-Nie martw się. –uśmiechnam się delikatnie, i chyba tylko jedna osoba w tej klasie może dostrzec nieszczerość w tym słodkim wygięciu warg. –Tobie to nie grozi. A teraz zmykajcie, nacieszcie się ostatnimi chwilami przed charówą, którą już niedługo wam zapewnię.
Teraz klasa już się nie śmieje. Jest przerażona.

[2.09/10:00- wtorek]
~Lizzie~
Jedyna taka klasa pod wieloma względami- w całości położona na niezagospodarowanym jak dotąd strychu, z rekwizytami do gry aktorskiej, maskami, sztucznym tłem, bliblioteczce z tyłu z setkami pozycji, prawie półtorametrowym popiersiem Hemingway’a, jedyna sala w oddaleniu od innych, z klimatem, aurą. No i nauczyciel.
Także jedyny w swoim rodzaju.
Ciekawe co porabiała w te wakacje. ‘’Dzieci, jeśli nie zrobicie tego zadania do piątku to za karę wystąpicie w moim nowym projekcie; tak tak, radosna twórczość panny Anderson. Nie, tym razem nie Romeo i Julia!’’ Ciekawe czy za mną tęskniła. ‘’McLagann, ale z ciebie dupek. Zrzynać od koleżanki pracę domową, na takim etapie nauczania? Ile ty masz lat, co?’’ Kiedy znów będę mogła pobyć z nią sam na sam? Mam jej przecież tyle do…
-Panno Lizzie.
…nawet kupiłam dla niej bransoletkę, taką z muszelkami, mówiła że lubi morze i… i…
-Lizzie, słuchasz ty mnie aby?
Joey z ławki za mną wymierza mi solidnego kopniaka pod ławkami i dopiero wtedy ostatecznie dochodzę do siebie.
-Nie? –uśmiecham się w JEJ stronę słodko.
-No to pięknie. Koza. Karne zadanie. Co wybierasz po tej lekcji?
Uch Soph, na tą okazję tylko czekałam!
-Mam się bać? –wraca mi nowy pokład pewności siebie. Jestem taka tylko przy niej, tylko przy niej mogę, uchodzi mi to na sucho. –A mogę i to i to? -Z resztą jak zwykle.
Anderson ucisza roześmianą klasę jednym ruchem swojej drobnej dłoni. Karze mi wstać. Wstaję. Podchodzi do mnie, niższa prawie o dwie głowy, musi ją zadzierać wysoko w górę by zobaczyć moją pokerową, spokojną twarz.
-Dzieci…
-Tylko nie dzieci!
-Taa, droga młodzieży. Strona 15, zapoznajcie się na jutro z poezją J.R.Ackerley’a i biografią dramaturga, Geville’a. Na dzisiaj to wszystko. Możecie opuścić salę.
Cisza.
-No, już! –krzyżuje ramiona w geście zniecierpliwienia, tak samo teraz, jak i trzy minuty później. Z tą różnicą jednak, że gdy na strychu nie ma nikogo oprócz nas na jej piegowatą twarz wykwita uśmiech.
-Ekhem.
-No tak, kara. Jaką karę mi pani wymierzy? To znaczy, jaką karę mi wymierzysz, Soph? –wspinam się na moją własną ławkę, wychylam się do przodu, trzepoczę rzęsami.
Cholera, tak dawno się nie widziałyśmy.
-Nie wiem nie wiem. –jest coraz bliżej, widzę pojedyncze piegi na lewym jak i na prawym poliku, skrzące się w podnieceniu tęczówki gdy opuszkiem palca wodzi po moim udzie, nawet zakrytym przez getry. Dobrze widzę, jest głodna, obie jesteśmy. –Bez kontaktu w wakacje. Tylko kilka telefonów… Dobrze się bawiłaś beze mnie?
Sophie, szybciej. Szybciej!
-Tak, oczywiście. Plaża. Przystojni mężczyźni bez koszulek. –przełykam ślinę ciężko. –Wiesz, to mnie kręci.
-Czyżby? –jej brwi wędrują w górę.
Dobrze wiem, że mi nie wierzy. Obie wiemy.
I chyba to przeważa szalę.
Przyciskam ją do siebie z całą swoją mocą, łapczywie domagam się pocałunku, nasze wargi łączą się –po raz pierwszy od długich dwóch miesięcy na oduzależnieniu- i już nie odrywają: pilnują, by żaden, choćby najcichszy odgłos nie zaalarmował uczniów krzątających się na niższych piętrach.

[2.09/11:05- wtorek]
~Sébastien~
Może oprowadzę Cię jutro, jak skończę zajęcia, po szkole? O 11 pod naszym pokojem.
Stoję pod naszym pokojem. Sam.  Seul. 11:05 gdybym chociaż miał  jego numer…
-Sèbastien!- słyszę z głębi korytarza.
Nagle zza rogu wyłania się średniego wzrostu chłopak, o dość ciemnej karmelowej karnacji, blond włosach i szafirowych oczach… Joey.
-Przepraszam za spóźnienie, ale pani Johnson na chwilę mnie zatrzymała. Teraz jestem cały Twój- mruczy wesoło i szeroko się uśmiecha; czuję jak moja twarz przybiera czerwonawy kolor, przełykam ślinę.
-Dáccord- szepczę cicho.
-Będę musiał brać korki z języka francuskiego, żeby zrozumieć, co do mnie mówisz- uśmiecha się.
Uśmiecha się. To jest najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Czemu uśmiech chłopaka tak mąci mi w głowie?
-Je peux voir.
Jo patrzy się na mnie z malującą się konsternacją na twarzy. Beau visage. Non, non, non.
-I tak nie rozumiem, co do mnie mówisz, więc może już chodźmy- rzuca.- Chodź- łapie delikatnie moją dłoń.
Wstrzymuję przez chwilę oddech, gdy chłopak ciągnie mnie za sobą. Po chwili odzyskuję ,,przytomność” i dorównuję  kroku chłopakowi, przy okazji wyślizgując moją rękę z jego uścisku.  Joey spogląda na mnie nieco zmieszany, ale ja nie odwazejmniam jego spojrzenia. Non. To jest absurdalne. Te jego oczy są absurdalnie piękne. Boję się, że nie będę mógł przestać w nich tonąć.
- Najpierw pokażę Ci salę gimnastyczną- mówi wesoło.
Zbiegamy po starych drewnianych schodach i kierujemy się wprost na drzwi frontowe. Joey pcha ciężkie drzwi i przepuszcza mnie w nich. Wychodzimy na idealnie zadbany i wypielęgnowany dziedziniec. Mimo tego, że lekcje już się niektórym skończyły, a pogoda jest cudowna, jesteśmy sami. Ani jednej żywej duszyczki. Może to i dobrze…
-To tu- szepcze mi na ucho wyrywając z przemyśleń.
Stoimy naprzeciwko potężnego ceglanego budynku. Podchodzimy do dużych drewnianych drzwi. Skrzypią, gdy Jo je otwiera. Wchodzimy do dużej sali, po obu stronach ściany są zabudowane drabinkami; w jednym rogu pomieszczenia jest ustawiony kosz na różnego rodzaju piłki; po drugiej stronie stoi kozioł i materace. Nad nami wisi kosz, tak samo jak naprzeciwko.
-Podoba Ci się tu?- Jo cicho podchodzi z tyłu i kładzie mi dłoń na ramieniu.
-Tu jest pięknie- mówię powoli.
Joey cicho się śmieje. Patrzę na niego z wyrzutem.
-Bardzo podoba mi się Twój akcent. Jest taki słodki-uśmiecha się szeroko.
Odwzajemniam uśmiech.  Crétin.